LATARNIA MORSKA W HORNSUNDZIE

 
Twórcy latarni w Hornsundzie

Na siedemdziesiątym siódmym stopniu szerokości geograficznej północnej, nad fiordem Hornsund, smaganym polarnymi sztormami i przez wiele miesięcy w roku pogrążonym w ciemnościach nocy polarnej, stoi światło.
Latarnia morska. błyska miarowo izofazowym światłem, mimomzamieci pokazując wszystkim żeglarzom położenie polskiej stacji polarnej na Szpicbergenie.
Wymarzona przez wszystkie oceany świata przez mechanika stacji. Od początku do końca powstała tutaj; na tym północnym kraju świata. tylko soczewka samej lampy przybyła z Helu, o którym w Polsce też niektórzy mówią, że stanowi jej koniec.
Soczewka daje światłu siłę blasku, a siłą sprawczą całego przedsięwzięcia był Kazimierz Zając, poprzednio opiekun i latarnik innej polskiej latarni morskiej na drugim końcu świata, na wyspie King George w pobliżu Antarktydy. Kazimierz, w ciągu blisko czerdziestoletniej pracy na wielkich holownikach PRO, opłynął świat kilka razy dookoła i wszędzie po bezkresie oceanów pierwszym zwiastunem spokojnego portu było zawsze przyjazne światło morskich latarń. Wniosek z tego zatem był jeden, bo pomimo, że się uważnie rozglądał po kamienistym brzegu Hornsundu, żadnej latarni tu nie zobaczył
Zaczęliśmy od lampy okrętowej z soczewką fresnela. Miałem taką lampę wśród rozmaitych szpejów pozostałych po moim ojcu. Jak przez mgłę pamiętam, że tata dostał ją od Augusta Schomburga, z którym się kolegowali. Piękny okaz, dookólna lampa awaryjna, jeszcze naftowa, która swoją służbę morską musiała zaczynać na jednym z pierwszych kutrów tego zasłużonego helskiego armatora. Daty produkcji nie ma zaznaczonej, jedynie rysikiem wydrapany na soczewce atest prsu, z początku lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. W sam raz soczewka nadająca się na główne światło niewielkiej latarni.
Sprowadziłem ją do Hornsundu. Było z tym trochę kłopotu, bo to morzem z Helu ponad trzy tysiące kilometrów, a i południowy Szpicbergen nawiedzany przez regularne statki tylko z rzadka i okazjonalnie.
Nastąpił etap projektowania. Wykluwały się założenia; silne białe światło dookólne, pracujące w trybie automatycznym, ze zmiennikiem żarówki w razie gdyby się przepaliła. Forma latarni w postaci wieży, kształt - ładny. Dziesiątki przejrzanych w internecie latarni morskich ze szczególnym zwróceniem uwagi na latarnie polskie.
Silna wiara w powodzenie przedsięwzięcia nie towarzyszyła mi bynajmniej, kiedy przy padającym śniegu i umiarkowanej zadymce, za pomocą kilofa i niewielkiej siekiery, nad samym brzegiem fiordu dziurawiłem pierwszą z szeregu starych beczek, w których kiedyś transportowano na stację polarną olej napędowy. Pozostałe resztki musiały wywietrzeć, zanim by można było pomyśleć o jakimkolwiek spawaniu i łączeniu kilku w większą całość. Postanowiliśmy bowiem, że nasza wieża będzie miała konstrukcję samonośną, segmentową, usztywnioną od środka wręgami, od zewnątrz opasaną szeregiem obręczy.
Ponieważ głównym celem naszego pobytu i zimowania na Szpicbergenie jest całoroczne utrzymanie stacji polarnej w ruchu i szereg obserwacji naukowych, między innym pola magnetycznego ziemi z rodzaju tych, jakie przez długie lata z powodzeniem prowadziłem w Helu, latarnią mogliśmy się zająć tylko w chwilach wolnych. Najpierw wieczory spędzone nad kształtem i konstrukcją laterny, potem długie godziny w warsztacie elektrowni, gdzie Kazimierz spawał i ciął, przymierzał i projektował kolejne formy, z tych lub innych materiałów.
Materiały trzeba było wykopywać spod śniegu. Tymczasem wraz z błyskawicznie ubywającym światłem dnia, nad archipelag Svalbardzki nadciągnęła zima. Wydarcie ze śniegu rury czy sprowadzenie nad brzeg fiordu traktora, by zabrać do warsztatu elementy przyszłej latarni, za każdym razem wymagały rzadko gdzie indziej spotykanych zabiegów. Ot, chociażby gdy z każdym krokiem zapadaliśmy się w śnieg po kolana, a nierzadko i więcej. Dokoptowaliśmy do zespołu Tomka Szydła, który normalnie tutaj zajmuje się sejsmometrami i radarowym badaniem jonosfery. Dla nas jednak zaofiarował się zaprojektować i wykonać elektroniczny układ sterowania światłem. Układ ten rósł z czasem, od zrazu prostego do wyrafinowanych sytuacji awaryjnych i alarmowych. Teraz i Tomek spędzał długie wieczory w swym labolatorium nad obwodami i płytkami drukowanymi. Pierwszą przymiarką był elektroniczny pająk polutowanych ze sobą podzespołów, który miarowym rytmem trzystuwatowej żarówki rozświetlał laboratorium i nasze twarze, nadzieją na końcowy efekt.
Historia budowy nie pozbawiona jest wzlotów i upadków. Wszystko trzeba było wykonywać pod dachem, bo na zewnątrz srożyły się mrozy i zamiecie, na przemian z odwilżami zamieniającymi okolicę bazy polarnej w jedną wielką ślizgawkę. Niektóre koncepcje okazywały się dobre, inne gorsze. Ponieważ Kazimierz jest z urodzenia perfekcjonistą, zatem wszystko musiało być najpierw cztery razy przemyślane, a i tak nie ustrzegliśmy się błędów i omyłek. Jednak pod wprawną ręką i okiem Kazia budowa posuwała się do przodu. Pierwsze próbne zapalenie światła zgromadziło w elektrowni niemal całą obsadę stacji. Radość była wielka i ogólna.
Potem nastąpiła katastrofa, kiedy się okazało, że gotowa już prawie laterna wraz z zamocowaniem lampy i całym pierwszym segmentem latarni nie pasuje gabarytami do całej reszty. Mierząc wszystko po wielokroć, tego jednego nie zmierzyliśmy. Sprawdziło się morskie porzekadło, że jeżeli czegoś nie wiesz, to weź to sprawdź, a jeżeli jesteś czegoś pewien, to sprawdź to dwa razy. W sumie tydzień opóźnienia, ale gotowa już laterna precyzyjnie dopasowana została do nowego segmentu, połączonego w całość z pozostałymi.
Wieża zajęła niemal całą powierzchnię warsztatu, a ciężar całości, wraz z koniecznością obracania przy montażu i malowaniu, wymógł złożenie w tym celu specjalnej suwnicy. W żaden sposób nie można powiedzieć, by nasze dzieło było konstrukcją amatorską czy wykonaną prymitywnymi środkami. Gdzież tam. Po prawie dwu miesiącach lśniąca białym i zielonym lakierem rura przyszłej latarni była gotowa do zamontowania.
Pozostała jeszcze budowa fundamentu. Ze względu na wieczną zmarzlinę, warunki zasilania w energię elektryczną i lokalizację bazowej przystani, postanowiliśmy latarnię dowiązać do fundamentu i narożnika stojącego na brzegu hangaru. Montujemy fundament z kątowników. Kazimierz spawa, a my z Tomkiem usiłujemy go osłonić od wiatru.
Czemu to robiliśmy w czasie sztormu? Z braku po prostu innej pogody. A dlaczego w ciemności? Bo światła słonecznego tutaj o tej porze roku po prostu nie ma. Jeszcze do połowy listopada południowy horyzont rozświetla daleka poświata, czasem, przy lepszej pogodzie dająca rozproszoną odrobinę światła.
Czasem świeci księżyc, czasem zielona zorza polarna frenetyczną zasłoną zaciągnie niebo, dając tam w górze przepyszne widowisko bezgłośnych fajerwerków, ale światła bardzo niewiele.
W zasadzie wszystko gotowe, lecz liczne pilne i niezbędne zajęcia w stacji uniemożliwiają montaż, do którego niezbędne są siły niemal całej załogi. W końcowym fragmencie prac, przy szlifowaniu i malowaniu, wielkie usługi oddają meteorolog Andrzej Czarnecki oraz geodeta i górołaz w jednym, Marcin Rajner.
Aby oznakować wieżę, decydujemy się na trwałe litery z blachy, które Kazimierz wycina mistrzowsko posługując się narzędziami. Sam zaś napis na cześć mającemu nad wszystkim w Hornsundzie pieczę, kierownikowi zakładu badań polarnych i morskich, doktorowi Piotrowi Głowackiemu, dla przyjaciół i kolegów; uwe.
Zatem gotowe.
Ostrożnie wynosimy wieżę z warsztatu. Oczywiście ślizgam się na lodzie i konstrukcja spada lekko uszkadzając blaszany dach laterny. Podwieszamy ciężar pod wysięg koparki i powolutku, powolutku, tyle tylko, by nie spaść z hukiem wraz z wieżą i traktorem z oblodzonej na szklankę moreny, zjeżdżamy na dół. Tutaj jeszcze ostatnie przymiarki, Kazimierz prostuje umiejętnie dach. razem zakładamy lampę. Aby podnieść wieżę do pionu, należy bardzo delikatnie manewrować wysięgnikiem traktora i samym traktorem. Jest trudno, bo tylko krok od stromizny brzegu gdzie kilka metrów niżej fala tarmosi lodowe growlersy. Marcin wskakuje na oblodzony dach hangaru, zakłada liny, ciągnie. Kazik zamknięty w kabinie traktora delikatnie unosi latarnię do góry. Wspólnym wysiłkiem, pod kierunkiem Piotrka Modzela, naszego tutaj geofizyka i łącznościowca, umieszczamy spód wieży w przeznaczonym nań gnieździe. Następuje krytyczny moment dźwignięcia i wieża stoi, hop, w pozycji mniej więcej pionowej. Pogoda, z początkiem operacji bardzo przychylna, zaczyna się psuć. Wiatr wieje coraz silniejszy, osiągając w porywach już dziesięć metrów na sekundę. Montujemy wieżę prowizorycznie pasami do przygotowanego wcześniej rusztowania. Ponieważ montaż sterowania światłem przewidziany dopiero na jutro, równie prowizorycznie podłączamy kabel zasilający do gniazdka.
I wtedy się zapala po raz pierwszy.
Charakterystyka przewidziana dla polskiej latarni morskiej w Hornsundzie, to światło izofazowe, dziesięć sekund. Dokładnie takie samo, jakie co noc rozświetla helskie sosny i w ciemnościach pokazuje z morza kraniec Rzeczypospolitej.
Nie było jeszcze uroczystego otwarcia. Światło nawigacyjne należy zatwierdzić u odpowiednich władz morskich i wpisać je do stosownych almanachów i spisów świateł. Tutaj, na Svalbardzie zajmuje się tym gubernator i Norweski Instytut Polarny. Odpowiednie procedury zostaną uruchomione.
Dla nas jednak, to światło już jest, charakterystyką przypomina dom, użytecznością wskazuje bezpieczną przystań. Taki trochę nasz własny dla siebie prezent mikołajkowy, z niepłonną nadzieją, że będzie dobrze służyć nam i wszystkim innym, którym przyjdzie kiedyś odwiedzić te niegościnne brzegi.

Hornsund, Svalbard
02.12.2006.

Jarosław Czyszek

do góry