WSPOMNIENIE O BISKUPIE Z PHNOM PENH

W listopadzie 1993 roku wróciłem z Misji ONZ z Kambodży. Dzisiaj często wracam myślą do tego kraju, do jego mieszkańców, do osób które spotkałem i które wywarły na mnie wrażenie. Wspominam żołnierzy Misji ONZ, którzy byli moimi kolegami.
Wspominam Khmerów, którzy byli z nami zaprzyjaźnieni.
Wspominam żołnierzy obcych narodowości: Europejczyków, Australijczyków, Afrykańczyków, żołnierzy Ameryki Północnej i Południowej, żołnierzy Azji zwłaszcza południowo-wschodniej. Wspominam też pracowników polskiej ambasady. Bardzo żywo wraca mi przed oczy grupa duchownych pracujących w Kambodży, a zwłaszcza Biskup Phnom Penh.
Księża byli różni, wielu doświadczonych czasem i historią Kambodży, niektórzy przez lata ukrywali się pracując na polach ryżowych.
Było też kilku szaleńców, którzy przyjechali z innych krajów i podjęli pracę jako misjonarze. Do jakiego zakonu lub diecezji należeli, któż to wie? Można było pytać każdego z osobna, ale po co. Oni chcieli szerzyć Kr61estwo Chrystusowe w tym kraju "zapomnianym przez Boga". albo też w sposób szczególny doświadczanym przez Boga.
Były też siostry zakonne, które jak dobre duchy wchodziły w ulice największej biedy, które nie bały się zakazanych zaułków gdzie tylko sutener rządził wśród tanich prostytutek pochodzących często z Wietnamu.
W tym buddyjskim kraju chrześcijanin cieszył się spotykając chrześcijanina. Kapelani pracujący w różnych kontyngentach narodowych również garnęli się do siebie, częste były spotkania oficjalne, ale też i towarzyskie. Często mogliśmy rozmawiać tylko przez tłumacza, ale to nic, najważniejsze, że się spotykaliśmy.
Przybył też ksiądz polskiego pochodzenia z Francuską Legią Cudzoziemską. Byli i odjechali, przybyli następni. Ja zaprzyjaźniłem się szczególnie z protestanckim pastorem z niemieckiego szpitala wojskowego. Protestant, katolik tam w Azji, któż to rozróżniał. Tylko Europa sieje jakieś podziały. Razem odwiedzaliśmy innych duchowych, razem odwiedzaliśmy siostry zakonne. On załatwiał dla nich medykamenty z niemieckiego szpitala. Razem też odwiedzaliśmy Biskupa Phnom Penh.
On też wywarł na nas szczególne wrażenie. Był to człowiek prawie osiemdziesięcioletni, chodził na co dzień w szarych spodniach w koszulce z krótkimi rękawami i sandałach na bose nogi. Jego łysina nie odróżniała go od starych, mądrych, azjatyckich guru.
I był to guru, prawdziwy, doświadczony, mądry nauczyciel i świadek wiary. Każde jego słowo było wypowiedziane z autorytetem i on sam stał za nim całym swoim życiem. Fakt, że był Biskupem katolickim sugerował tylko duży srebrny pierścień. Co na nim było? Nie wiem. Nigdy go nie zdjął i nigdy nie zdążyłem się przyjrzeć. Czy miał sutannę, czy miał fioletową piuskę, mitrę i pastorał? Nie wiem, - nigdy nie widziałem.
Urodził się we Francji. Jako młody ksiądz przybył do Azji gdy jeszcze w Indochinach panowali Francuzi. Gdy Brytyjczycy zabiegali o swoje kolonie on rozpoczął pracę duszpasterską. Potem była wojna. Francuzi walczyli o swoje wpływy, później Amerykanie walczyli o dominację w Indochinach. W Kambodży abdykował Sihanouk, władzę objął
generał Lon Nol, jeszcze można było pracować. Lecz gdy w 1974 r. do władzy doszedł Pol Pot nie wolno było już nic. Nie wolno było myśleć, nie wolno było pisać, czytać nosić butów... Europejczyk tego nie pojmie, to są Indochiny i Kambodża.
Do czasów Pol Pota w Kambodży było Biskupstwo w Phnom Penh i Battambangu była spora rzesza duchownych. Po czasach Pol Pota wydawało się, że wszystko zamarło. Biskup za panowania Pol Pata był wygnany, przebywał w Indonezji. A inni? Któż rozróżni czaszki w zbiorowych mogiłach... Niektórzy rozbiegli się po kraju, ukrywali się, poszli na emigrację.
W Phnom Penh był Uniwersytet, było Seminarium Duchowne. Gdzie podziali się klerycy, studenci, profesorowie? "Pola śmierci" pochłonęły prawie milion osób, pewnie tam są niektórzy.
Czas zatarł wiele śladów, ale Bóg wie, kto był mu wierny do końca. Kościół ma wielu męczenników, ale wielu jest anonimowych.
Biskup wrócił gdy kraj był okupowany przez Wietnamczyków. W Phnom Penh wszystko było zrujnowane. Za Seminarium na terenie całego ogrodu rosły teraz palmy bananowe. Miejscowi by zebrać owoce otrzepywali kijami węże, zwłaszcza bali się małego zielonego węża, którego nazywano "bananówką". Po ziemi biegały skorpiony. Całe zabudowania pochłaniała pleśń i wilgoć Biskup zamieszkał na parterze w jednym pokoju, tam spał pod moskitierą, tam pracował, tam przyjmował gości.
Przybyli inni księża - nie zatrzymał przy sobie nikogo. Na razie nie potrzebował wikariuszy, kanclerzy, notariuszy... Wszyscy byli potrzebni w terenie. Katedry też nie było, msze odprawiał w dużej sali dawnego Seminarium.
Któregoś dnia poszedłem z nim do koncelebry. Ubraliśmy szerokie alby, na nie stuły i zupełnie boso wyszliśmy do ołtarza. Boso każdy w Azji wchodzi do Pagody. Kościół, czy kaplica katolicka lub protestancka rządzi się więc tymi samymi prawami. Podeszliśmy do ołtarza, oddaliśmy mu pokłon i zajęliśmy miejsca na pufach za ołtarzem - to miały być nasze sedilia. Sam ołtarz miał może pół metra wysokości. Biskup zajął miejsce na środku, lekko skrzyżował nogi i rozpoczął Mszę Świętą. Ja ograniczałem się do naszego małego mszalika, a on mówił i śpiewał po khmersku.
Lud siedzący na matach również śpiewał i modlił się w miejscowym języku. Przed lekcją podszedł do Biskupa starszy człowiek, boso, ubrany w czarne jedwabne spodnie i jedwabną białą bluzę. Ukłonił się i prosił o błogosławieństwo, następnie czytał lekcję z Pisma Świętego. Biskup nadal siedząc przeczytał Ewangelię po khmersku, i rozpoczął kazanie, mówił prawie pięćdziesiąt minut. Ja starałem się siedzieć bez ruchu, jak wszyscy Azjaci, ale ponieważ nic nie rozumiałem zacząłem nudzie się. Wszyscy siedzieli wpatrzeni i wsłuchani w Biskupa, a on nauczał siedząc na tej swojej pufie jak stary guru.
Znudzenie? Nic podobnego, Azjata będący Buddystą lub Chrześcijaninem dla spraw ducha ma zawsze czas. Tylko biały człowiek zawsze się spieszy i w pracy i na modlitwie. Kazanie się wreszcie skończyło, wyznanie wiary, modlitwa powszechna i ofiarowanie darów.
Z tyłu kaplicy wyszła procesja, na przedzie szedł chłopak niosąc donicę, w której dymiły wstawione w piasek trociczki. Za nim szli chłopcy i dziewczęta niosąc kwiaty i dary: naczynia z chlebem i winem. Wszyscy ubrani w biało czarne szaty. Dary ustawiono na ołtarzu. Biskup nie ruszając się z miejsca kontynuował Mszę Świętą. Słowa konsekracji odczytaliśmy na siedząco bez podnoszenia darów, jedynie wskazywaliśmy na nie dłonią. Znak pokoju przekazaliśmy na sposób azjatycki, składając na piersiach dłonie i kłaniając się w kierunku współsiedzących.
Później "Ojcze nasz..." i komunia święta. Aby ją rozdać wstaliśmy z pozycji siedzącej - pomyślałem sobie "wreszcie..." - byłem już dobrze zdrętwiały. No cóż, biały lubi się powiercić. W rozdaniu komunii pomagali nam świeccy akolici, rozdawaliśmy ją na dłoń.
Msza zbliżała się do końca. Całą mszę wierni śpiewali melodie jakże obce dla naszego europejskiego ucha. Gdzie śpiew gregoriański? Gdzie układy harmoniczne, z którymi jesteśmy zżyci? Ale przecież ich śpiew miał to samo na celu.
Wspominali te same tajemnice i tą samą Dobrą Nowinę.
Minęły spotkania z Biskupem Phnom Penh. Minął czas naszej Misji. Później dowiadywałem się czasem z telewizji o morderstwach Czerwonych Khmerów, o bezradności działaczy ONZ, o ofensywach wojsk rządowych Sihanouka. Ale przed moimi oczami stoi wciąż ów niezwykły Biskup z Phnom Penh. którego nazwiska i imienia już nie pamiętam. Wciąż jednak widzę jego twarz pogodną i uśmiechniętą.

Ks. kmdr Czesław Olszak
do góry